Przejdź do głównej zawartości

Gra na wielu obręczach. O nowej książce Natalii Malek

 

Tytuł najnowszej książki Natalii Malek pogrywa sobie. Wiemy, że to robi, bo pamiętamy Szaber, Kord i Karapaks. W zestawieniu z mocną, agresywną wręcz alegorycznością tamtych tytułów Obręcze delikatnieją, wewnętrznie rozsuwają się, jakbyśmy od razu mieli dostęp do szerokiego widma. W jego semantyce zawarta jest narzucająca się podwójność: strona materialna, fizyczna, wywoływana przez liczne słownikowe definicje, oraz niezmierzona, roztaczająca się wokół nich sfera znaczeń przenośnych czy alegorycznych. Już w samym układzie pól skojarzeniowych możemy dopatrzyć się „obręczowości”: coraz szerszych okręgów, częściowo nakładających się kół; oraz pączkujących, zapętlających, generujących się jedne z drugich – zakresów. Niemal nieuniknione wstępne wędrowanie po definicjach czasem (realnie, piszę ze współwłasnego doświadczenia) zamienia się aż w zabawę, poszukiwanie wciąż nowych desygnatów, odkrywanie, badanie ich przylegania do wierszy – sprawdzania, jak daleko można się w tym procesie zapuścić. Może poetka zaplanowała albo brała pod uwagę ten rodzaj zabawy, bo jednosłowny tytuł okazuje się dynamiczny, ruchomy, zaczepny, stale na nowo ożywający, a cechy te wyłaniają się w czytaniu, jak amebowate nibynóżki, zahaczając swoje pola semantyczne o obrazy w kolejnych wierszach. W wierszu Fasony przeczytamy o tym niemalże wprost:

 

Czas to obtłuczona misa.  

Wkładasz stopy

 

i jesteś Profesorem UMCS-u, dozorcą Elektrimu

sprzedajesz oliwę

 

w workach po 3 litry.

 

masz działkę w gminie Reszel

[…]

 

[Ten przejazd w czasie i przestrzeni, w wysmakowany (dosłownie niemal) sposób egzotyzowany, dowozi mnie do położonego blisko rodzinnej mojej miejscowości mazurskiego miasteczka, dokładając nowy semantyczny bąbel]

 

Ale ciągle jeszcze jesteśmy przy tytule.

 

Trochę już o nim napisano, dużo miejsca poświęcił mu Jakub Skurtys w recenzji polecającej nowości w ramach cyklu o literackich premierach: https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/cykle/ppr-12. Osobną recenzję poświęcił Obręczom nameste w swoim blogu: http://nameste.litglog.org/2023/01/obrecze/ . To ciekawe, mądre teksty, podejmujące najistotniejsze kwestie, świetnie przybliżające czytelnikom całą książkę. A powtarzać raz już powiedziane – strach.

 

Więc nie będę pisać o tym, że obręcze mogą trzymać beczkę (konstrukcja obejmującą beczkę [czasem może nawet bekę z] naszego świata, w której trwają procesy fermentacji, maceracji i namakania, gdzie treść, przeznaczona do strawienia PÓŹNIEJ, nabiera mocy lub smaku) i mogą być częścią konstrukcji koła (pozwalającej toczyć się fortunie, nieprawdaż).

 

Nie będę pisać o obręczy barkowej albo miednicznej. Czyli tej części układu kostnego homo sapiens, która stabilizuje nas jako szkielet w postawie pionowej, a jednocześnie jest układem, na którym zawiesza się system służący do okazywania bycia razem, manifestacji uczuć opiekuńczych i dawania oraz brania wspólnoty w jej wymiarze fizykalnym, widzialnym; jest też obręcz kończyn dolnych (cingulum membri inferioris), pozwalająca np. brać „nogi za pas”. Tu wszędzie włączałyby się „płaskie kości” z wiersza tytułowego, inicjalnego: „Na wiele sposobów: przeszłość / na płaskich  kościach / […] / na wielu barkach”.

 

Wspomnę jednak o obręczach gimnastycznych – czyli przyrządach do ćwiczeń różnego rodzaju; zwłaszcza te są ciekawe, o których mówi się w liczbie mnogiej, dwa zaczepione na sznurach kółka, które każą się zmagać, stawiają ograniczenia. Tutaj stabilizowanie wydelegowane jest na zewnątrz, a same obręcze wymykają się, drżą, rozjeżdżają, rozsuwają. Utrzymanie ich w równowadze wymaga wysiłku, który wydaje się niedostępny zwykłemu śmiertelnikowi, oraz lat treningu. A nawet te, które są łatwiejsze w użyciu, pojedyncze (hula hoop), jeśli nie trenowaliśmy jakiś czas, to jedynie zsuną się nam, ujawniając rozpaczliwą niezgrabność i nieprecyzyjność. Tak właśnie – szerzej ujmując – przebiegają często próby ułożenia się z rzeczywistością, utrzymania jej w jako takim porządku („na płaskich kościach” bioder). Albo próby zsynchronizowania sprzecznych impulsów, sygnałów napływających z różnych, niehomogenicznych pokładów budujących naszą, od biedy, tożsamość. Jak w pięknym, sensualnym wierszu Króliki, który do bólu doskonale opisuje nameste w blogowej recenzji, a ja dodam tylko, że dwa kręgi, „leśnictwo” i „sołectwo” poetka ustawia „na styku”, a jest to ustawianie pracą pamięci. To praca jednocześnie wyczerpująca i przynosząca nie do zapomnienia wrażenia haptyczne i węchowe, praca jednocześnie za życiem i przeciwko niemu – rozcinanie, kawałkowanie jakiejś sensownej, pierwotnej, żywej całości po to, by dać oparcie nowej; to jednocześnie proces różnicowania prostych, pierwotnych, dziecięcych ontologicznych ustaleń i integrowania ich w nowe, włączane w kolejny poziom. Wióry lecą, a puszyste kicające kulki skończą na talerzu i nie uciekniemy raczej od tego, nawet mocą osobistych decyzji, bo taka to już praca, to dopasowywanie pól w ten sposób, żeby umieranie jednych obrazów i rodzenie się nowych nie dekonstruowało nas na amen, jak w wierszu Podświetlony licznik poboru, który poniżej w całości:

 

Wyprzedzają nas

fakty,

 

berozumne fakty.

Szelątają każdą krawędzią, styczną

 

 

Elementy stabilizujące i destabilizujące, ich praca, składają się na ważny przebieg tej książki, co wyraźnie widać już w pierwszym, tytułowym wierszu, gdzie „płaskie kości”, „palne taśmy”, „nośne tafle” i „barki” jako nośniki pamięci, naszej historii i kultury, osobniczej i społecznej, same są zawsze jednocześnie trwałe i kruche: jako materialne desygnaty słów; ale jako znaki także się wymykają jednoznaczności. W kolejnym, również wyżej już cytowanym, wierszu Fasony odbywa się gra między stałością i zmianą, akceptowana jest przygodność. Włożenie nóg do misy (czasu) to wejście w określone pole, to ruch znaczeń, ale razem z tym wejściem od razu zaczyna się proces zastygania. Malek wyjmuje na wierzch ten początek „już bycia”: Ostatnie dwa wersy zaczynają się po kropce – to sygnał, że ta wersja z wielu została wybrana, ten właśnie przebieg. Będziemy teraz patrzeć. Na wybraną „działkę”, cząstkę świata, poletko, będą się złazić zwierzęta: psy, koty, osy i glizdy. To istoty ze świata dzieciństwa, partykuły wczesnej wyobraźni. Gdybyśmy nie chcieli w to uwierzyć, glizda będzie za tym obstawać, bo to raczej postać mityczna (żadne dziecko nie nazwie jej dżdżownicą, a na pewno nie dziecko-Malek, podmiotka, która zawsze wie, po jaką nazwę sięga), to coś długiego, śliskiego, wykręcającego się i trudnego do złapania; wychodzi do nas po deszczu z podziemi, w dodatku odradza się po rozcięciu na pół. Emblematyczny znak tego, jak jednorodne dzieli się i staje niepojęte.

 

W następnym, króciutkim wierszu, w którym tematyzowana jest wprost ciągłość zdarzeń, nie ma już os, ale te przecież jeszcze wrócą. Tak jak liczne inne znaki „obrotowe”, które w mechanizmie cyklicznego czasu wyłaniają się, kiedy są potrzebne, by się włączyć do gry.

 

Tak jak wiele rzadko używanych, wyrazistych, mięsistych wyrazów, których czytelnik na razie może nie rozumieć. Jak sefiry i sztaple, kartuzja, piotrosze czy masztalernia, szpały albo sorbanty. Szukamy w słownikach ich znaczeń, ale też smakujemy dźwięk i obraz na papierze, materialność i wielozmysłowość słowa – oraz jego performatywność. Bo ich działanie stale aktywuje i podtrzymuje w czytelniku gotowość do traktowanie języka jako aktora spektaklu, jako dynamicznego, żywego, sprawczego. I jako obszaru do zabawy, zgody na niepewność, na zaskoczenie, na – wystawienie się, odkrycie, bo przecież nie całkiem wiemy, co nam zrobi, jakie jeszcze pola otworzy, gdzie za sobą pociągnie. Tu także jest miejsce na dynamikę zastygania i podważania zastygających całostek, rozsadzania ustalonych ram (obręczy?).

 

Jednym z centralnych w moim czytaniu wierszy są dwuwersowe zaledwie Wierzenia:

 

W tak jasnym powietrzu

nie da się niczego policzyć.

 

Zawiera się w nim, moim zdaniem, „podważenie” założycielskie; w połączeniu z ciężkim tytułem wiersz ustawia podmiotkę w kontrze do tych treści, które aktywują się jako WSZYSTKIE te rzeczy, które są teoretycznie do policzenia, czyli cała nasza cywilizacja zapisana w księgach, ale też nasza potrzeba klasyfikowania, segregowania. To może zawieszenie naszej greckiej przeszłości. Może to stan tuż po przebudzeniu, wyjściu z ciemnego pomieszczenia na słońce albo też stan olśnienia. Albo dziecięcego zachwytu. Nie będziemy więc liczyć, na razie; machamy lekką ręką Sumerom, którzy szykują się właśnie do doniosłego aktu zrozumienia, że nacięcia na pieczęciach (tyle ich, ile obiektów w środku, symbolizujących np. owce), można zastąpić znakiem, cyfrą. Oraz leczą choroby, używając sproszkowanych skorup żółwi (tak, karapaksów). A my jeszcze nie musimy, my jeszcze na zapleczu: „światło przedarło się // ale nie jątrzy” (Zaplecze, s. 9). Na stronie 10 przyjdą zaś pierwsze katastrofy, lekko ewokowany potop i postęp: „Drgnął piasek / przy wałach. Było się przed czym bronić // i narzędzi / znaleźliśmy więcej” (Narzędzia, s. 11). Ontogeneza i filogeneza wyświetlają się w kolejnych stacjach.  

 

Dramat zastygania i podważania tego procesu będzie rozgrywał się cały czas. Znakiem tymczasowego znieruchomienia, do którego zmuszają razem fizjologia i kultura, jest kuczność z wiersza Plandeka i przeźrocza: „Gdyby ktoś mnie widział w tym tureckim wychodku, / kuczną” i dalej: „Może byłam: kuczna, kurczowa, skryta / w jednym lub drugim // terminalu / niby dla oszczędności. Zaoszczędziłam: będę wydawać. (s. 30, 31). To tutaj powraca osa, której pozbyliśmy się na działce w gminie Reszel, zaplątuje się między palcami stóp, wraca jako wtrącenie obcego, nieoswojonego, wytrącające z obronnego znieruchomienia. Wyzwalająca, energetyczna chwila paniki (bardzo dalekie echa Schulzowskiego opowiadania Pan?)

     

Kolejne wiersze wyłaniają się z jasnego tła, jak wydobyte czułym sonarem. Mocne, energetyczne; można by pisać o każdym, po kolei. Niektóre jednak przytrzymują na dłużej, jak Wodne i powietrzne:


               Wrzosiec w czarnych kasetach. Powietrze stoi,

usypia kopce.

 

Wiją się języki,

Naraz wodne i powietrzne, tęczują,

 

Włażą na budę – córki podziwu,

Chwytne

 

I nierozpaczliwe.

 

Czytam ten wiersz jako scenę polną, gdzieś z pogranicza leśnictwa i sołectwa, o których było w Królikach. Wiem, z rozmów, że można zupełnie inaczej, po miejsku. Ale choć wiersz trzymał mnie, to rozjaśnił się dopiero, gdy zobaczyłam psy. Psy pijące wodę. Wiecie, jak to działa? Język jest ruchliwy i wzbija dużo kropelek, jest pośrednikiem między stanami, przeciwnościami, powietrzem i wodą. W słońcu małe wodne pryzmaciki rozszczepiają promienie i powstaje tęcza. To takie mikroalegorie, całe mnóstwo. A psy lubią wskakiwać na budę i, bezpieczne, szczekać sobie stamtąd; może niektóre z nich to nawet pieski przydrożne, nigdy nic nie wiadomo.

 

Czy ciągle jesteśmy przy tytule?

To jeszcze dwie rzeczy.

Kusiło mnie bardzo, by rozebrać słowo pseudoetymologicznie: obręcze mogą wybrzmieć jak dorzecze, gdzie „rzecze” będzie derywatem od „rzeki”. Ob-ręcze to taki obszar który może zostać ujęty w ręce, obszar do chwytania, do ujmowania, do rozumienia wreszcie.

A wczoraj pokazała mi się reklama obręczy do własnoręcznego wykonania łapaczy snów.  

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Grzegorz Wróblewski "Waterloo"

Ten wiersz właściwie mógłby wystarczyć za całą historię i za całą poezję. Ten wiersz zdziera z nas cywilizacyjne ochraniacze, zdejmuje z historii jej kolorowy kostium, rozbiera cesarza z niewidzialnych szat, zamyka usta bardom, neguje opowieść – również dzięki swojej formie jako radykalny antyheksametr. W konwulsyjnych repetycjach niweluje katalog okrętów i tarczę Achillesa. Zostawia tylko rytm – pulsowania krwi, przypływów i odpływów, powstawania i upadków cywilizacji, narodzin i zamierania gwiazd. I czego jeszcze? Sekwencja trzech pierwszych dwuwierszy powtórzona zostaje tylko raz – i zatrzymuje się, gdy już wiemy, że można by tak jeszcze przez wiele stron, właściwie w nieskończoność. Całość sprawia wrażenie fragmentu kodu-szkieletu, na który dopiero mogłaby nawijać się osobnicza i cywilizacyjna treść, a jednocześnie demonstruje ukrytą strukturę informacji: jeszcze krok dalej (niżej?) mielibyśmy tylko zero i jedynki. Ale mamy jeszcze tytuł, którego ten czysty szkielet wydawałby się z

Zatrzymanie. O jednym wierszu Jerzego Jarniewicza

  Mondo cane Jerzego Jarniewicza podarował mi kilka miesięcy temu Rafał Gawin; przeczytałam i podobało mi się. A niedawno o jednym wierszu napisał w swoim blogu nameste , proponując dodatkowo czytelnikowi do [najlepiej równoległego z czytaniem, choć trzeba by do tego podejść twórczo] posłuchania utwór Wrak formacji Kreng. Słuchałam go potem kilka razy i wpisałam na listę rzeczy, do których wracam. Tak jak sam wiersz. Często impulsem jest dla mnie najpierw cudze czytanie, czyli cudza ustawiona wokół wiersza rama. Lękam się co prawda jeszcze trochę „wpływu”, ale po dwudziestu latach redagowania, i po lekturach Bal i Michery zwłaszcza, niemal dopracowałam się zgody nań. Pozbyłam się chyba w dużej mierze „esencjalizmu tożsamości”. Pewna przyjemność wynika z tego, że mogę widzieć, jak moja lektura wpisuje się w pewien model praktyki czytania i jak potwierdza go oraz uwyraźnia. To trochę tak, jak znać mechanizmy działania krwiobiegu czy siatkówki oka. Tak to widzę, czuję teraz; to może