Dzisiaj o książce Implanty Grzegorza Wróblewskiego (Dom Literatury w Łodzi, 2018). To są fragmenty większego, przygotowywanego tekstu o jego twórczości. Stan "in progress". Ale dzielę się.
Wyspa stabilności
[...] Model interpretacyjny
do nałożenia na poezję Grzegorza Wróblewskiego: układ okresowy pierwiastków. Implanty to ta część układu, która
oddaje mechanizm tworzenia (się) materii w tym jej trudniejszym, zaawansowanym
zakresie. To ciężkie pierwiastki, które trudno uzyskać. Muszą nastąpić
określone przyspieszenia oraz specyficzne zderzenia, żeby wytworzył się bardzo
ciężki pierwiastek. To trudne do zrobienia i uchwycenia, wymaga zaawansowanego
laboratorium, ale jednak nadal idealnie oddaje obowiązującą w znanym nam
wszechświecie zasadę zachowania energii.
A w tej
płynności zanurzone są właśnie tak zwane wyspy stabilności, pierwiastki z czasem połowicznego
rozpadu bliskim nawet całej dobie. W skali to jakby epoki. To – wychodząc z
metafory – wiersze łatwiejsze do przyswojenia, zrozumienia. Ale trzeba tu wiedzieć
o relatywności czasu. Te trudniejsze do uchwycenia, trwające ułamki sekund pierwiastki
są poniżej naszej percepcji. Ale tylko z powodu naszej pragmatycznej optyki.
[...]
Ale po co opisywać świat, wybierając jego najtrudniejsze do zanalizowania miejsca? Bo pragmatyczna optyka znieczula nas na różne ważne rzeczy. To w
pewnym sensie dobrze, że znieczula, bo bez tego nie można byłoby prowadzić
codziennego życia, cały czas pamiętając o metabolizowaniu, o łańcuchach
pokarmowych, o bakteriach, które nas spokojnie kolonizują i którymi do pewnego
stopnia jesteśmy, o redukcji dysonansu poznawczego i ogólnie o mechanizmach,
które pozwalają zapomnieć o wzajemnych pożeraniu się i o zderzaniu się w
totalnej obcości, jakim jest zawsze kontakt z drugim człowiekiem [oraz z sobą
samym, z tymi miejscami w nas, które nam trudno znieść]. Pragmatyczna optyka
ukrywa to pod cienkim, lecz nieprzezroczystym filmem empatii i podobieństw.
Wiersze Wróblewskiego rozsadzają pragmatyczną optykę, zdejmują ten film. Pokazują nasz
psychiczny metabolizm.
2000
- Czy żaby nam kiedyś wybaczą?
- Nie wiem.
- A jeśli każde skrzydło muchy jest policzone?
- Wtedy jest policzone.
- W jaki sposób można to sprawdzić?
- Tego nie można sprawdzić.
- Co powinienem zrobić?
- Nie myśl o tym.
Ten wiersz podprowadza nas do układu, pokazując zarys
pragmatycznej optyki. Stawia sygnałowo tzw. podstawowe pytania, ontologiczne
gwoździe wbijane w psyche homo sapiens. Robi to, przywołując z daleka wzór
katechizmu, ale z podmienionymi podmiotami i przesunięciem na płaszczyznę
międzygatunkową. W ten sposób inicjuje grę między mechanizmem usypiania i
budzenia. Dlaczego żaby, a nie bóg albo skrzywdzeni ludzie? Dlaczego skrzydła
muchy, a nie grzechy? Poeta rozdrapuje pozornie gładką powierzchnię, dobiera
się do rany dobrze ukrytej i zamaskowanej, ale można jednocześnie powiedzieć –
do rany założycielskiej. Oczywiście to jest zamknięto-otwarte koło metafor, bo
żaba i mucha to figury obcego, innego człowieka, ale ten obcy zwierzoczłowiek
to również my sami obcy w sobie, to, co nas w nas najbardziej przeraża i temu
czemuś zamykamy usta albo w ogóle staramy się zabić. Coś, co może odzywa się w
mitach (my, Prometeusze, wycinamy sobie kawałek wątroby, to, co nam nie daje
być zwyczajnymi mieszkańcami miast). Czy zdołamy sobie kiedyś wybaczyć? Na
razie musimy przestać myśleć, musimy sprawnie działać w naszych miastach,
szkołach, domach. Tu znowu odzywa się echo usypiającej retoryki katechizmu, wypchnięcia
destabilizujących treści. Nie możemy wiedzieć. Nie wolno nam o tym myśleć. Żabę
ogrzewamy po trochu, żeby zostać ugotowanymi nie wiadomo kiedy. Śpimy.
[...]
Marengo
Miałem kiedyś boksera
maści marengo.
Tak mi przynajmniej
wmawiali ludzie:
Spójrzcie! Ale piękny pies o niespotykanym
kolorze marengo
Po latach poinformowano
mnie o istnieniu
cielęciny à la Marengo
i o miejscowości
Marengo we Włoszech, gdzie
Napoleon
stoczył zwycięską bitwę
z Austriakami.
Czas płynie
nieubłaganie.
Chcąc nie chcąc, ciągle
się czegoś
nowego dowiadujemy.
„Kolor marengo – jest to że?” – tak wita mnie jeden z
artykułów w google, gdy zaproszona do dowiadywania się „ciągle czegoś nowego”, wpisuję do
wyszukiwarki „marengo”. Na razie chodzi tylko o kolor, bo próbuję na początek dogrzebać
się do znaczenia podstawowego. „Aby zrozumieć, co to kolor Marengo, wycięto
tkanki powinny odpowiedni kolor na szary. Bliskość tych kolorów umożliwia
kolorów Marengo przejawiać się” – czytam dalej przepięknie bełkotliwe
tłumaczenie, obcojęzycznego pierwotnie tekstu. Zatrzymuje mnie to. Wydaje się
przypadkowo odnalezioną glosą.
Kolor nie istnieje
obiektywnie, jest wynikiem oddziaływania pewnych cech promieniowania elektromagnetycznego
i to jego bardzo wąskiego zakresu, tzw. promieniowania widzialnego, na
powierzchnię przedmiotu i, zwrotnie, na siatkówkę oka człowieka i kilku innych
gatunków zwierząt. „Barwa jako zjawisko fizyczne jest
wynikiem selektywnej absorpcji (pochłaniania) lub emisji światła widzialnego o
określonej długości fali”[1].
A więc kolor to coś, czego właściwie nie ma, a
jednocześnie coś skrajnie mechanicznego, możliwego do zmierzenia, wyrażenia we
wzorach fizycznych (wartości, jednostki, równania!). Paradoksalnie i dziwnie,
ale w zasadzie dotyczy to również dźwięku. A może nawet – dalej – dotyczy to
struktury całej dostępnej nam rzeczywistości. Możliwe, że w wierszu
Wróblewskiego zdziwienie marengo to figura postrzegania zjawisk w ogóle. Model
dynamiki między wyłanianiem się nad powierzchnię percepcji pewnych mechanizmów
lub ich efektów a ich zapadaniem się w tło. Model procesu poznania?
Po lekturze tego wiersza przeważnie MUSISZ sprawdzić,
zobaczyć, jaki to odcień. W palecie barw
sklepów z farbami, na stronach hodowli psów albo menu restauracyjnego. Biały,
czarny, szary są zbyt proste, oswojone w codziennym widzeniu i nazywaniu. Znamy
je, nie dziwimy sie już. Wszystko, co poznajemy, powoli oswajamy i przestajemy
się dziwić. Stopniowo ustawiamy w tle, gdzie stają się znaturalizowanym „obcym”
naszego ciała, jak szum naczyń krwionośnych w uszach, jak metabolizm komórek, jak
skomplikowane struktury naszych zachowań, sposobów funkcjonowania na planecie, struktury
psychologicznych mechanizmów (które powodują, że łączymy się w grupy społeczne,
tworzymy miasta i pustelnie, że wierzymy w bogów i robimy rewolucje, że
nienawidzimy obcych i przyjmujemy uchodźców, że toczymy wojny, że głodujemy w
obronie więźniów sumienia).
[...]
Podmiot wiersza wyraża nieufność wobec orzeczeń na
temat otaczających go zjawisk. „Tak mi przynajmniej wmawiali ludzie:/ Spójrzcie, ale piękny pies o niespotykanym/
kolorze marengo!”. Liczba mnoga i pewien rodzaj sztuczności, sceniczności
(gest nakierowania uwagi, sugestia istnienia „widowni”, która ma patrzeć)
powodują, że mamy do czynienia z edukacyjną sytuacją modelowania sądów
ontologicznych. Wyrażony słowem „przynajmniej” sceptycyzm poznawczy i dystans podtrzymany
jest słowem „poinformowano mnie” z następnej zwrotki. Uderza nieosobowość
czasownika, kojarząca się z czynnościami urzędowymi, a może nawet z działaniem
służb. Tak jakby kwestie marengo były z jakiegoś, niewerbalizowanego
bezpośrednio powodu niezwykle istotne. Wchodzimy na grząski, niebezpieczny
(poznawczo) grunt?
Marengo to nic łatwo uchwytnego, ale też teoretycznie
rzecz możliwa do opisania bardzo ścisłym wzorem i do zmierzenia w precyzyjnych
jednostkach.
Marengo to moim zdaniem wiersz o
bezradności w powtarzanej wciąż próbie uchwycenia struktury rzeczywistości i
mechanizmów jej poznawania. Marengo możemy ostatecznie zjeść (zmetabolizować),
możemy też (my, mieszkańcy Marengo-marengo) przegrać bitwę/wojnę, co w sumie
wychodzi na to samo, bo obie opcje oznaczają uwewnętrznienie wiedzy, która jest
sądem. Oznaczają poznawczą kapitulację.
Wróblewski robi nam kuku[2] na drodze do tej kapitulacji.
Wycina – wróćmy do zabawnej frazy z googla – fragmenty tkanek, żeby mógł
przejawić się kolor marengo.
[1]
Rudniewski, Pigmenty, 2018
[2] "poeta to ktoś, kto nam wszystkim robi kuku" (Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki).
[2] "poeta to ktoś, kto nam wszystkim robi kuku" (Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki).
Komentarze
Prześlij komentarz