Dar z niczego Jeana Duvignauda to książka, którą redagowałam w roku 2011 dla Wydawnictw Uniwersytetu Warszawskiego. Jedna z ważniejszych dla mnie. Ukazała się w świetnej serii Dromena.
Przypominam o niej teraz w związku z drugim spotkaniem, które planowane jest w ramach cyklu otwartych seminariów w Instytucie Kultury Polskiej. Spotkania poświęcone są właśnie książkom z tej serii. TUTAJ więcej o wydarzeniu.
Poniżej moja impresyjna notatka, którą na gorąco zareagowałam na lekturę książki Jeana Duvignauda przed laty.
Przypominam o niej teraz w związku z drugim spotkaniem, które planowane jest w ramach cyklu otwartych seminariów w Instytucie Kultury Polskiej. Spotkania poświęcone są właśnie książkom z tej serii. TUTAJ więcej o wydarzeniu.
Poniżej moja impresyjna notatka, którą na gorąco zareagowałam na lekturę książki Jeana Duvignauda przed laty.
Dar z niczego
Dar z niczego Jeana Duvignauda to jedna z dwóch książek ostatniej dekady, które
zmieniły moje życie. Nie odbyło się to w sposób bardzo widowiskowy – nie zaczęłam
odżywiać się światłem ani nie pojechałam na wiele lat do Tybetu – chodziło
raczej o drobne przesunięcie, minimalnie inne wyważenie wewnętrznych sił i
napięć.
Książka zaczyna od aż dwóch wstępów: Alaina Caillégo i Davida Le Bretona,
ale moim zdaniem dobrze jest dać się ponieść i zacząć lekturę od tekstu samego
Duvignauda, wstępy zaś zostawić na koniec i połączyć je z lekturą posłowia
napisanego przez Leszka Kolankiewicza.
Duvignaud od razu wrzuca czytelnika w sam środek wydarzeń, to znaczy nad
ocean, na plażę Praia de Futuro w Fortalezie w Brazylii, gdzie kilka tysięcy ludzi
przyjechało, by wziąć udział w święcie Yemanyi, pośredniczki między życiem a
wodą. To wyznawcy umbandy, ruchu, który trudno uznać za osobną religię, łączy
on bowiem elementy różnych wierzeń, także indiańskiego animizmu i kultów
afrykańskich, nie naruszając zbyt mocno przynależności uczestników do oficjalnych
struktur kościoła, głównie chrześcijańskiego. Plaża roi się od mrówczego
chaosu, dreptania, łopotu sztandarów, kolorowych przebrań; formują się grupy
wirujące wokół mistrzów ceremonii, a każda porusza się według innego wzoru i
rytmu. Autor zastanawia się, kim są ci wszyscy ludzie, i odpowiada: sekretarka,
sprzątaczka, urzędnik, sklepikarz... Dlaczego tu przyszli?
Zanim się dowiemy, przenosimy sie na chwilę do jednej z chat, czyli do terreiro, w której odprawia się
rytuał. Antropolog opisuje szczegółowo zaludniające ją osoby – ich twarze,
gesty ruchy, ubrania. To, co go szczególnie interesuje, to specyficzna faza
przygotowania, gdy z pozoru nic się jeszcze nie dzieje – oprócz pewnych
chaotycznych poruszeń, dotknięć, które powoli przemieniają się w rytmiczny
taniec.
Tymczasem na plaży wirujące grupy zbliżają się do oceanu.
Wyobraźnia czytelnika już dawno została porwana barwnym opisem szczegółów,
wciągnięta w ten wir i rytm, a jego analityczne potrzeby zaspokojone bogactwem
odwołań do wyników badań antropologicznych. Do wniosków, tez, wyjaśnień.
Duvignaud idzie jednak nieco pod prąd i zatrzymuje się na dłużej w miejscu,
które inni potraktowali jako coś niespecjalnie ważnego, jako fazę „pomiędzy”, w
której – powtórzę – NIC JESZCZE SIĘ NIE DZIEJE. Tak – dreptanie, krążenie,
bezład, chaos. On przypisuje tej fazie rolę elementarną. To wtedy – twierdzi –
dokonuje się specyficzny regres, „rozpuszczenie się” osobowości, rozkład na
cząstki krążące w pozornym bezładzie w oczekiwaniu.... na co? Na opętanie?
Czasem tak – ale na ogół jednak nie. Chodzi o stan niejasny, astrukturalny,
który pomaga otworzyć się na pustkę, gdzie przez chwilę nie determinuje nas
układ społecznych ról.
Zajrzyjmy teraz do rozdziału III, gdzie mamy detalicznie opisane święto ku
czci Sidi Soltane w Chebice. Autor opowiada powoli, jak nomadzi schodzą się,
siedzą, czekają. Nie bardzo umieją powiedzieć, na co, i co będzie działo się
dalej. Dziwią ich pytania badacza o termin i strukturę uroczystości. Wydaje
się, że trwa to w nieskończoność, aż wreszcie zostaje rozpalone ognisko, do
którego wrzucane są DARY – to wszystko, co przynieśli ze sobą ci bardzo ubodzy
ludzie. Ludzie, którzy nie mają NIC. A jednak pozwalają, by ogień strawił
zwierzęta ofiarne, a to, co nadawałoby się do zjedzenia, zostaje włączone w
rodzaj symulacji – ludzie odgryzają małe kęsy, resztę rzucając za siebie, daleko,
by mogły to porwać psy. Głupota – twierdzi miejscowy sklepikarz. Będą teraz
głodować.
To prawda. A więc dlaczego to robią?
Oddam na chwilę głos autorowi książki: Zasadniczym elementem jest
przypuszczalnie to „nic”., które ulega zniszczeniu. Może chodzi o to, by
wprowadzić się w taki stan, któremu obce są wszelkie uznawane oficjalnie
motywacje [...]. Może składając ofiarę, człowiek uwalnia się od tego niewiele,
które stanowi jego własność, i zbliża bezpośrednio do kosmosu – gdzie siły
twórcze mieszają się z siłami destrukcji... [...] dar „nieużyteczny”
stanowi zakład: w ten
sposób ludzie wystawiają własne istnienie na próbę kosmosu...
To tylko dwa przybliżenia, dwie kwestie, które wyjęłam z bogatego materiału
książki. Są one ważne z dwóch powodów. Po pierwsze, tworzą rodzaj osi, wokół
której buduje się narracja Duvignauda, i wszelkie inne opisywane zjawiska jakoś
się z nimi łączą. Po drugie – one właśnie najsilniej oddziałały na mnie: kazały
zatrzymać się i patrzeć. Macie czasami taką myśl, że „o rany, przecież ten
autor pisze także o mnie”? Ale co może nas łączyć ze starą Indianką z terreiros, czy nomadem z Chebiki?
Na to odpowiada częściowo Duvignaud – pokazuje, że łączy nas więcej, niż
myślimy, przedstawiając różne mechanizmy rządzące zachowaniami społeczeństw.
Jestem przekonana, że analogiczne strukturalnie mechanizmy możemy odnaleźć
na poziomie psychiki pojedynczego człowieka. Mogą one być przyczyną niektórych
zachowań, także destrukcyjnych, oraz sposobów postrzegania siebie i innych
ludzi.
Chaos wokół mnie, nieład, bałagan. Niechęć do planów, do ustawiania rzeczy
i zjawisk we właściwym dla nich raz na zawsze porządku. Czy muszę wiedzieć,
kiedy, jak bardzo i za ile? Kim chcę zostać, gdy dorosnę? Może to nie
dyspraksja, lenistwo i chwile bezmyślności, choć to ostatnie do pewnego stopnia
tak, o ile miałoby oznaczać odmowę ustabilizowania się w schematach.
Ile razy, idąc, wyrzucam przed siebie – siebie, stawiając na szali swego
rodzaju „całość”? Po co? Może po to, by przez chwilę wierzyć, że mogę wynurzyć
się z oceanu, nowa, z nowymi szansami, z czystą kartą.
Nie lubię monokauzalizmu, nie wierzę w teorie, które wyjaśniają wszystko.
Ale sądzę, że opisane struktury przeżywania siebie samych istnieją w nas OBOK
innych mechanizmów, a działają tym silniej, im bardziej nie akceptujemy tego,
jacy jesteśmy.
I myślę, że dobrze jest to wiedzieć, rozumieć. Mnie – przewrotnie nieco –
tego rodzaju rozpoznanie pozwoliło uwolnić trochę psychicznej energii
poświęcanej dotąd na myślenie, dlaczego jestem nie taka, jak powinnam. I
niespodziewanie – dało mi radość.
Książkę wydały Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego w serii Dromena w
naprawdę świetnym tłumaczeniu Łady Jurasz-Dudzik.
Coś co zaciekawia pojawia się nagle, jest chwilę i pozostawia nam czekanie na kolejne zaciekawienie. jak burza z piorunami gdy one nagle zaczynają by potem burzę przywołać i kończą dobiciem gladiatora gdy wydaje się ,że ten od dawna pokonany.
OdpowiedzUsuń